W czerwcu tego roku OECD zakładało, że globalna gospodarka skurczy się w tym roku o 3,5% a w 2010 r. zanotuje wzrost na poziomie 0,7%. Jak podają dziś na Bloombergu, OECD zweryfikowało swoje założenia. Szacują, że państwa członkowskie zanotują wzrost 1,9% w przyszłym roku i 2,5% w roku 2011. Według nich, motorem zamachowym dla globalnych gospodarek są Chiny, a głównym hamulcowym – olbrzymie deficyty budżetowe USA i państw strefy euro.
Najgorszą wiadomością zaprezentowaną w dniu dzisiejszym jest informacja, że zadłużenie brutto państw OECD przekroczy w 2011 roku ich łączne GDP. Czyli mamy wzrosty na kredyt. Akurat w dniu dzisiejszym omawiałem w trakcie szkolenia ryzyko kraju liczone według metodologii banku dla którego pracuję. Jednym z sygnałów ostrzegawczych wedle tej metodologii jest wzrost zadłużenia zagranicznego powyżej 200% eksportu dla danego kraju. Pytanie, na które stosunkowo łatwo można znaleźć odpowiedź – jaki jest udział eksportu w GDP poszczególnych krajów? Im więcej czytam optymistycznych doniesień tym bardziej wydaje mi się, że przestaję rozumieć ekonomię i ekonomistów, którzy podpisują się pod takimi stwierdzeniami.
Optymizmem nie napawa mnie także wzrost bezrobocia w krajach OECD o 21 milionów, co przełoży się na 9%-ową stopę bezrobocia.
Myślę, że ogólny optymizm może płynąć jedynie ze stwierdzenia iż banki centralne nie będą ograniczały podaży pieniądza i w obliczu tak niskich wzrostów pieniądze pozostaną tanie, albo bardzo tanie. Może nadszedł czas na wielką spekulację? Ale by spekulacja się udała, musi być na tyle wielka, by rządy OECD nie pozwoliły nam na upadek, w obawie o globalny system finansowy. Czas więc może powtórzyć scenariusz islandzki z początku ostatniej bańki.