Utknąłem w Nibylandii, w stanie pomiędzy rzeczywistością a kosmicznym niebytem. Z jednej strony CITy, PITy, VATy i inne terminy, których przełożyć nie można i dla których wulkany nie istnieją. Z drugiej strony – niebieskie niebo, bez samolotów nad głową i ze świadomością, że z całą naszą wiedzą jesteśmy niczym wobec Matki Demetry, która obok przewidywalnych pór roku potrafi niespodziewanie uwolnić Eirynes. „Czarne Łabędzie” wedle kryteriów Taleba.
Nibylandia to kraina, w której setki tysięcy ludzi znalazło się w niecodziennej sytuacji. Jedni za wszelką cenę próbujący wrócić do rzeczywistości – wynajmując taksówki z Egiptu do Calais, albo spod norweskich fiordów do słonecznej Italii. Inni – potrafiący wykorzystać w pełni przedłużone erupcją wulkanu wakacje. Jeszcze inni – zawieszeni w niebycie i miotający się pomiędzy sprzecznościami w gąszczu dylematów.
I tysiące egzystencjalnych pytań
– dokąd zmierzamy?
– po co tam dążymy?
– jak się tam dostaniemy?
– itd. itp.