VC, czyli skrót od Venture Capital, to określenie kapitału inwestowanego w przedsięwzięcia we wczesnych etapach cyklu życia firmy.
Definicja w polskiej wikipedii jest raczej mizerna:
Jest ponadto istotnie różna od definicji w języku angielskim – czy dlatego nie potrafimy w naszym kraju tworzyć firm na miarę Google bądź Apple?
Niewątpliwie, brak zrozumienia terminu i charakteru tego źródła finansowania jest jednym z powodów, choć nie jest to powód jedyny. Z tematem naszej narodowej porażki próbowałem już zmierzyć się dwa lata temu: Dlaczego przegrywamy?. Ale nie o porażkach chcę pisać, tylko o pewnej debacie, której wysłuchałem wczoraj.
Debaty odbyła się pomiędzy dwoma inwestorami – jeden z nich, był menedżerem wielkiego funduszu instytucjonalnego, drugi inwestorem VC.
Inwestor instytucjonalny uzasadniał dlaczego nie inwestuje w nowe przedsięwzięcia i dlaczego w jego funduszu dominują firmy założone w XIX wieku. Swój argument popierał wynikami badań nad VC w długim horyzoncie czasowym. Twierdził, że owszem istnieją fundusze, które osiągają stopy zwrotu idące w tysiące procent, ale większość funduszy VC traci pieniądze.
Inwestor VC opowiadał jak to co roku podwaja albo potraja kapitał. Miał też kilka lat, gdy wartość jego funduszu szybowała w górę, gdy z inwestycji miliona dolarów uzyskiwał kilkaset milionów.
Obaj mówili o tym samym, a jednak nie było pomiędzy nimi porozumienia:
Szczególnie uderzył mnie w tej dyskusji jeden paradoks.
Inwestor instytucjonalny miał świetne wykształcenie. Po studiach w Oksfordzie, ukończył MBA na Harvardzie i od razu zaczął karierę w markowych instytucjach finansowych. W trakcie debaty, jego głównym argumentem za inwestowaniem w firmy dojrzałe było stwierdzenie, że jeśli przetrwały recesję, wojny i poprzednie kryzysy, to trwać będą wiecznie – to pomimo gruntownego wykształcenia argument bardzo zdroworozsądkowy, a nie naukowy.
Inwestor VC nie zrobił nawet matury. Powiedział w trakcie debaty, że jego kariera polega na tym, by udowodnić swojej matce, że jednak coś jest warty. Jednakże w swojej argumentacji używał argumentacji naukowej, a nie zdroworozsądkowej. Mimo prostych słów, widać było, że rozumie rozkład normalny znacznie lepiej od niejednego statystyka.
Paradoks miał też swój wymiar finansowy:
średnioroczne ROA od 1995 roku inwestora instytucjonalnego 6,3%
średnioroczne ROA od 1995 roku inwestora VC 180%
I jak tu wycenić wiedzę?
A o co się właściwie spierali? Ze jeden ma edge w VC a drugi nie?
Facet z instytucji miał rację o tych badaniach, więc to chyba dobrze że nie pchał się tam gdzie większość traci.
http://blogs.reuters.com/felix-salmon/2012/05/07/how-venture-capital-is-broken/
Debata miała być o efektywności alokacji kapitału – w gruncie rzeczy każdy mówił swoje – jeden, że nie warto inwestować w nowe przedsięwzięcia, bo za duże ryzyko, bo większość upada, bo nie mają kwantyfikowalnych biznes planów, a drugi mówił o tym, że warto, tylko trzeba zaakceptować straty i potraktować je jako koszt inwestowania. De facto mówił o krzywej Gaussa, choć ani razu nie powoływał się na teorię…. Opowiadał tylko o swoich praktycznych doświadczeniach.