Po niesłychanie kulturalnej sobocie postanowiłem się trochę odprężyć, trochę powspominać, a przede wszystkim wykorzystać wolne okienko w napiętym harmonogramie mojego syna by po prostu trochę z nim pobyć. Wybraliśmy się więc na spacer wzdłuż Tamizy – od „nowego” centrum bankowości, poprzez „stare” City do Liverpool St Stn.
Rozpoczęliśmy spacer od siedziby jednego z moich głównych chlebodawców, w samym centrum pustyni z betonu, szkła i stali, gdzie w niedzielny poranek słowo pustynia w języku angielskim wydaje się jak najbardziej adekwatne – deserted. Nie wiem dlaczego, ale przyszedł mi na myśl film CK dezerterzy – czy tylko przez zbitkę słowną?
Patrząc na to opuszczone centrum biznesowe, do którego dostępu chronią ochroniarze sprawdzający czy w bagażnikach Mercedesów, BMW i Aston Martinów nie ma przypadkiem jakiejś bomby, przypomniał mi się wspaniały wiersz Johna Betjemena:
Slough
Come friendly bombs and fall on Slough!
It isn’t fit for humans now,
There isn’t grass to graze a cow.
Swarm over, Death!
Come, bombs and blow to smithereens
Those air-conditioned, bright canteens,
Tinned fruit, tinned meat, tinned milk, tinned beans,
Tinned minds, tinned breath.
Mess up the mess they call a town –
A house for ninety-seven down
And once a week a half a crown
For twenty years.
And get that man with double chin
Who’ll always cheat and always win,
Who washes his repulsive skin
In women’s tears:
And smash his desk of polished oak
And smash his hands so used to stroke
And stop his boring dirty joke
And make him yell.
But spare the bald young clerks who add
The profits of the stinking cad;
It’s not their fault that they are mad,
They’ve tasted Hell.
It’s not their fault they do not know
The birdsong from the radio,
It’s not their fault they often go
To Maidenhead
And talk of sport and makes of cars
In various bogus-Tudor bars
And daren’t look up and see the stars
But belch instead.
In labour-saving homes, with care
Their wives frizz out peroxide hair
And dry it in synthetic air
And paint their nails.
Come, friendly bombs and fall on Slough
To get it ready for the plough.
The cabbages are coming now;
The earth exhales.
Jakże ten wiersz wydaje się adekwatny dziś w odniesieniu do Canary Wharf. Tymczasem Slough, które tak krytykował Betjeman w 1937 roku 77 lat później nie wydaje się już tak klaustrofobiczne.
Skojarzenie ze Slough wygrzebuje z mojej pamięci „The Office”, które Ricky Gervais umiejscowił w tym mieście. Równie dobrze mógłby swój serial nakręcić tutaj.
Dla tych, którzy nie znają tego kultowego serialu, próbka na zachętę tutaj:
A że przypomniał mi się „The Office”, nie mógłbym nie wspomnieć o „Internet Helpdesk” – znów jakieś dziwne skojarzenie, ale ten filmik jest po prostu cudowny:
Tymczasem mamy niedzielę. Na horyzoncie widać cel naszego spaceru (nieco z tyłu za „Ogórkiem”), który przypomina mi motywy falliczne widziane wszędzie przez Wiesława Krajkę (jeszcze starsze skojarzenie!)
Patrząc na południowy brzeg Tamizy aż mnie korci, by się przeprawić i odwiedzić „stare śmieci” w kolejowej delcie przy New Cross. Ciekaw jestem, czy w moim Housing Co-op pozostał jeszcze ktoś z ówczesnych mieszkańców. I kolejne skojarzenie, które przypomina mi tamte klimaty:
Z perspektywy czasu, sama mina sprzedawcy encyklopedii Brytannica, który zapomniał sprzedać mi ubezpieczenie od kradzieży i zapytał, czy na pewno chcę by mój nowy nabytek dostarczono mi na Sanford Walk – warta była tych kilku tysięcy funtów. Stare dobre czasy… I pomyśleć, że w 1985 roku za jedyne 25 tysięcy funtów mogłem stać się właścicielem starego magazynu na Canary Wharf.
Podobne rozmyślania zapewne skłoniły H.G. Wellsa do napisania „The Time Machine”. Nie był co prawda pierwszy w opisywaniu podróży w czasie. Jakieś 2000 lat wcześniej w Mahabharacie opisano historię króla Kakudmi, który od Brahmy usłyszał pierwszą teorię względności czasu. O podróży w czasie pisał też Dickens w swojej świątecznej opowieści, której lektura przydałaby się dzisiejszym biznesmenom – ale to już bardziej w kontekście moralności i celów biznesowych. A wracając do Wellsa i filmu z 1960 pod tym samym tytułem
przychodzi mi do głowy kolejne skojarzenie z Orsonem Wellesem, który wywołał panikę swoim programem radiowym o wojnie światów.
I tak rozmawiając z moim synem, wspominając stare czasy, odgrzewając zapomniane już połączenia pomiędzy synapsami doszliśmy wzdłuż Tamizy do centrum londyńskiego City i czas było wracać, bo wieczorem czekał mnie lot do Gdańska.